2014-01-02 MAZURSKA DONKISZOTERIA
Koniec roku, to podobno czas podsumowań i refleksji, więc trzeba się trochę obejrzeć wstecz na ten 2013 po Chrystusie. Jakże wciąż młodziutka ta nasza chrześcijańska cywilizacja, względem takiego na przykład hinduistycznego kręgu kulturowego, więc i nie dziwo, że wciąż głupiutka. Głupiutkie też z grubsza wydają się dwa tematy, które zdominowały miniony rok na Mazurach – walka z wiatrakami, czyli bój o zachowanie naturalnego krajobrazu Mazur, oraz wielki lament zmotoryzowanych Mazurów i turystów z powodu radarowych polowań na kierowców, odstrzeliwanych masowo przez straże gminne. A więc po kolei…
W ramach unijnych dyrektyw, dotyczących energii odnawialnej, na Mazurach pojawiły się stada wiatraków, czyli energetyczne farmy wiatrowe. Najpierw za ich pomocą spaprano skutecznie dziewiczy krajobraz Szeskich Wzgórz koło Gołdapi, potem trzy kolosy uatrakcyjniły wątpliwie pejzaż wydmiński. Apetyt na rozwój tego typu instalacji oraz na płynącą z tego tytułu do kies gminnych kasę przejawiły też samorządy gminy Giżycko oraz gminy Miłki, gdzie rozpoczęto rozmowy z wiatrakowymi inwestorami. Ale plany te spowodowały zdecydowany sprzeciw społeczny. Raz, dwa, trzy… skrzyknęli się ludziska, pozakładali różne grupy inicjatywne i stowarzyszenia, aby dać odpór dekorowaniu Mazur tymi odpustowymi kręciołami. Myliłby się jednak ten, kto by przypuszczał, iż wśród argumentów przeciwko instalowaniu farm wiatrakowych na Mazurach dominowała troska o naturalny krajobraz tej pięknej krainy. Owszem, argumentowano, iż to bardzo by było nieładnie, gdyby było widać wiatraki z Niegocina (przy ponad trzydziestometrowych konstrukcjach w rejonie wzgórz kruklińskich i Miłek byłoby to możliwe), ale przeważała argumentacja „zdrowotna”, kładąca nacisk na zbytnią bliskość planowanych wiatraków wobec ludzkich domostw. Dyskusje były gorące. Mazurscy Don Kiszoci angażowali specjalistów, którzy przekonywali naukowo o wybitnej szkodliwości wiatraków, a „farmiarze” zatrudniali swoich, którzy starali się udowodnić coś wręcz przeciwnego. Walka przybrała wymiar personalny – grupy „ekologicznych” działaczy, najczęściej spod znaku opozycji wobec funkcjonujących władz gminnych, atakowały zaciekle włodarzy gmin pod sztandarem rycerza smętnego oblicza z La Manczy. Sprawa w końcu zmarła śmiercią naturalną, kiedy sam Jaśnie Wielmożny Marszałek Województwa Warmińsko-Mazurskiego zwrócił się z apelem do wójtów i burmistrzów, aby zrezygnowali ze swoich wiatrakowych ambicji. Choć pewnie to jeszcze nie koniec korowodów z energią odnawialną na Mazurach…
Druga kwestia, która mocno wzburzyła umysły i portale społecznościowe, to „samorządowe raubritterstwo”, polegające na ustawianiu przez straże gminne radarów przy drogach i bezpardonowym kasowaniu mandatów od Bogu ducha winnych, zmotoryzowanych Mazurów i turystów. Jak tak może być, że człowiek jedzie sobie spokojnie setką przez wieś („rekordzista” miał na liczniku ponad 140 km/h w obszarze zabudowanym mazurskiej wsi Miłki), a tu mu później zdjęcie z rachunkiem przysyłają? Wszak to czysty rabunek i samorządy mazurskie robią to specjalnie, a nie w trosce o bezpieczeństwo na drogach, aby wydoić do cna biednych kierowców. Z jednej strony, to fakt, że gminy solidnie łatają swoje cieniutkie budżety mandatowym haraczem – radar w gminie Miłki wykonał podobno swój roczny „plan budżetowy” w trzy miesiące, ale z drugiej strony… Kompletnie nie rozumiem oburzenia kierowcy, który gazuje ile fabryka dała przez wieś, mija znak nakazujący mu ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym, a takoż nie reaguje na znak informujący o kontroli radarowej, a potem jest niemile zdziwiony, że chapnął go radar ustawiony w zdradliwym cieniu jabłonki. Piractwo drogowe należy tępić wszelkimi sposobami i… nie ma tu żadnych usprawiedliwień, a wszelki oburzony jazgot jest tutaj tematem zastępczym, rozmywającym kwestię naszego notorycznego piractwa drogowego.
Reasumując – dobrze się stało, że z energetycznymi wiatrakami na Mazurach dano sobie na wstrzymanie, choć – jeśli już o mazurskim krajobrazie mowa – chciałoby się jeszcze taką społeczną akcję protestacyjną rozszerzyć na różne paskudne budowle, które wyrastają ostatnio jak grzyby po deszczu nad brzegami jezior, wprowadzając rażące dysonanse w mazurski pejzaż (vide nowy hotel na wyspie Jeziora Mikołajskiego). Ale z tym już gorzej, bowiem taki bój nie nosiłby już „szlachetnych” znamion walki z władzą, a raczej… wojny domowej. Niech strażnicy gminni nadal „suszą” mazurskie drogi swoimi radarami, co by nie przytrafiały się tu takie tragedie, jak ostatnio w Kamieniu Pomorskim, a aleje przydrożne pełniły rolę wpisanych w naturalny pejzaż, cienistych korytarzy, a nie „drzew-morderców”. Zaś dla najbardziej zaangażowanych na tych dwóch frontach walki mazurskich Don Kiszotów mam pewną delikatną sugestię. Jak już zamienicie swe „bojowe organizacje” w komitety wyborcze i po owych nośnych społecznie tematach wdrapiecie się na samorządowe stołki, skupcie się na kreatywnym myśleniu nad kwestią na Mazurach zasadniczą – w jaki sposób realnie podbudować cienko piszczące budżety mazurskich gmin? Co byście za jakiś czas nie musieli sami zmieniać „ideowego frontu” i przekonywać gminnych społeczności do żywota na konto podatku od farm wiatrowych i haraczu z drogowych mandatów. Howgh!